Polacy mają taką pańszczyźnianą potrzebę posiadania Patrona, który przyjedzie czasem i pochwali, doceni, pogłaszcze, poklepie po policzku, zrobi im dobrze, a nawet łzę uroni nad marnym losem, nad historią, co kopała nas w tyłek bardziej niż innych. Wtedy czujemy się docenieni i stać nas na cuda prawdziwe.
Różni to byli Patroni i różnie oceniała ich historia – którą, jak wiemy, piszą zwycięzcy. Bywało, że wielu w carze widziało obrońcę wolności w Polsce.
I zapewne głęboko w to wierzyli. W końcu car był super, tylko otaczali go źli ludzie. Albo Napoleon, z którym tak wiele nad Wisłą nadziei wiązano, który dał nam przykład, „jak zwyciężać mamy”. I w chwilę później wsiąkała krew legionistów gen. Dąbrowskiego na haitańskim San Domingo. A już daleko w historię nie wybiegając, to czy trzeba było specjalnie tu kogoś namawiać do wysyłania kontyngentów w iracki czy afgański piach? Wiadomo, Poland! First to fight! – a później zazwyczaj: First to betrayed. I tak w kółko.