Poznałem go, jak tylko wszedł. Niewysoki. Czarna broda. Gdyby nosił turban, mógłby uchodzić za Sikha. On też mnie poznał, uśmiechnął się, pytając, czy może się przysiąść. Wyciągnął rękę.
Poznałem go, jak tylko wszedł. Niewysoki. Czarna broda. Gdyby nosił turban, mógłby uchodzić za Sikha. On też mnie poznał, uśmiechnął się, pytając, czy może się przysiąść. Wyciągnął rękę.
– Eduardo.
– Pamiętam cię, jesteś z Hiszpanii.
– Nie z Hiszpanii. Z Barcelony – sprostował z melancholijnym uśmiechem, ale rzeczowo. Żebym wiedział, że nie chodzi o błahostkę.
To było nasze drugie spotkanie. Kilka tygodni wcześniej jednym autobusem zjeżdżaliśmy z wysokiego Tybetu w hindustańskie niziny. Przez dwa dni przez piętnaście, szesnaście godzin solidarnie telepaliśmy się nad przepaściami w rozklekotanym wehikule. Zamieniliśmy wtedy z Eduardo może kilka zdań. Głównie na postojach, bo siedział gdzieś z przodu.
Indie to wielki kraj, ale nie tak wielki, by dwaj backpackerzy nie mogli ponownie wpaść na siebie. Teraz, kiedy spotkaliśmy się trzy tysiące kilometrów dalej, w Blue Sky Cafe na Sudder Street w Kalkucie, mogliśmy uchodzić za starych znajomych. Wymieniliśmy pożyteczne dla turystów informacje: kto gdzie był, co widział, który hotel jest ok, a jaką jadłodajnię należy omijać z daleka. Potem przeszliśmy do spraw ogólnych.