Wakacje rozleniwiały skwarem. Osiedlowa wiara rozproszyła się po zakamarkach lata. Żniwa w Wiśniewie skończyły się nadspodziewanie szybko, a obóz, na który miałem jechać, jeszcze się nie zaczął. Wydany na pastwę letniej nudy, spędzałem dni wśród książek.
Dział literatury dziecięcej i młodzieżowej znajdował się w oszklonej jak oranżeria części dawnej resursy obywatelskiej. O resursie wyczytałem na szarych kartkach między płóciennymi okładkami „Dziejów Siedlec” Antoniego Wintera. Właśnie odkryłem, że miasto, w którym mieszkam, ma swoją historię. Ale jeszcze niespecjalnie mnie to zajmowało.
Wiele lat później o lokalizacji biblioteki rozmawiałem z kimś, kto przekonywał mnie, że muszę się mylić, że tam, na rogu ulic Pułaskiego i Esperanto, gdzie dziś jest MOK, nigdy nie było tego działu biblioteki. Jeśli nie było, to chodziłem do biblioteki wyobrażonej, wymajaczonej w upale. Jeśli biblioteka jest metaforą świata, to tamten wyśniony świat kusił mnie wyprawą do miejsc nieznanych. Dzień w dzień wypożyczałem widmowe, gorące tomy o Madagaskarze, Papui-Nowej Gwinei albo wyprawie na Saharę. A lekko znudzona pani bibliotekarka, jak całe miasto omdlewająca od upału, kartkująca fiszki czytelników w drewnianej szufladce, też była fantazyjna i wymyślona. Możliwe, że to było inne miejsce. Ale książki były stuprocentowo prawdziwe.