Piotr Giczela rozmawia z Leszkiem Sobiechem, który od niemal 6 lat dowodzi przed sądem, że doszło do zaniedbań ze strony ratowników i prokuratury.
Leszek Sobiech po kolejnej rozprawie w łukowskim Sądzie Rejonowym. Od śmierci żony w 2012 r. nadal jest tutaj bardzo często. Fot. PGL
Piotr Giczela rozmawia z Leszkiem Sobiechem, który od niemal 6 lat dowodzi przed sądem, że doszło do zaniedbań ze strony ratowników i prokuratury.
Przed Sądem Rejonowym w Łukowie toczy się sprawa, w której oskarżonymi są ratownicy z karetki pogotowia. Sprawa toczy się od lat.
– To były dla mnie dramatyczne chwile. 26 maja 2012 r. moja żona Ewa, cierpiąca na astmę, miała bardzo silny atak choroby. Nie pomogły leki, wezwałem karetkę pogotowia. Mieszkaliśmy w Stoczku Łukowskim, 700 metrów od ośrodka zdrowia, przy którym stacjonuje dyżurna karetka. Powinna dojechać do nas w kilka minut. Żona dusiła się, straciła przytomność. Karetka przyjechała po kilkunastu minutach. Ratownicy stwierdzili ciężki stan, przywrócili żonie oddech i wezwali z Łukowa karetkę z lekarzem. Zanim żona trafiła do szpitala, minęła tzw. złota godzina. Ewa nie przeżyła, nie odzyskawszy przytomności zmarła w szpitalu. W procesie staram się dowieść zaniedbań ze strony załogi pierwszej karetki pogotowia. Chodzi o jej opóźniony przyjazd.
Opisywaliśmy to na łamach „TS” w artykule „Dlaczego moja żona zmarła” w listopadzie 2013 r. Minęło 5 lat i 8 miesięcy, a sprawa nie ma finału. Procesy medyczne, gdy w grę wchodzi śmierć pacjenta, są pełne emocji.
– Domagam się prawdy. Chciałbym mieć przeświadczenie, że zrobiłem wszystko, aby dociec prawdziwych powodów śmierci żony. Mnie kara dla odpowiedzialnych za śmierć Ewy nie interesuje. To już sprawa sądu.
Dlaczego nie można sprawdzić, czy karetka przyjechała spóźniona?
najstarsze
najnowsze
popularne