Dzika rzeka, grodzisko i palenisko

Mazowsze, Drohiczyn

Aneta Abramowicz-Oleszczuk 2018-07-09 23:06:42 liczba odsłon: 3881
Andrzej Głębicki, fot. Aneta Abramowicz-Oleszczuk

Andrzej Głębicki, fot. Aneta Abramowicz-Oleszczuk

Andrzej Głębicki to postawny mężczyzna, z włosami związanymi w kitkę, brodą, zaplecioną w warkoczyk, spięty ozdobnym koralikiem i tatuażami, przedstawiającymi runy słowiańskie. Z wykształcenia jest technikiem geodetą i ekonomistą, z zamiłowania natomiast – kucharzem, który gotuje tak, że palce lizać. Oprócz tego gra na gitarze, śpiewa...

Swego czasu koncertował z zespołem death metalowym. Pasjonuje się historią. Jest rekonstruktorem historycznym i sympatykiem bractw rycerskich. Będąc członkiem jednego z nich, Jomsborg Viling Hinde, statystował – jako bojownik skandynawski Thorgil – w filmie „Stara Baśń. Kiedy słońce było bogiem” Jerzego Hoffmana.
 

To była magia!


Na co dzień mieszka w Warszawie. Jego miłość do Drohiczyna zaczęła się przypadkowo. 
- Jechałem kiedyś z rodziną do Białowieży przez Drohiczyn. I zabłądziłem – przyznaje. – Stanąłem nad Bugiem. Zobaczyłem tę rzekę. Pomyślałem: Rany boskie! Jak pięknie! 


Potem znajomi, którzy zaglądają do Drohiczyna od czasu do czasu, napomknęli mu, że jest nad Bugiem tawerna z piwem i chipsami. Okazało się, że jej właściciel pan Janusz, właśnie chciał ją wydzierżawić. I szukał kogoś do obsługiwania grilla i serwowania klientom kiełbasy. Kiedy zobaczył Andrzeja Głębickiego, zapytał go: „Chce pan to kupić? To ja mogę panu tę moją tawernę sprzedać!” Wiedząc, że Andrzej Głębicki był statystą w serialu o początkach państwa polskiego, dodał jakby od niechcenia: - A wie pan, że tu było kiedyś grodzisko? – Gdzie? – A tu, za pana plecami.


Pasjonat historii doskonale wiedział, że w Drohiczynie, położonym dziś po ruskiej stronie Bugu, żyli kiedyś: Rusini, Mazowszanie, Polanie, Bałtowie i Jadźwingowie.
- Od wieków był tu tygiel kulturowy, językowy i etniczny. I od zawsze ścierały się tu, żyjąc obok siebie, różne kultury – opowiada, gdy pytam, czemu zdecydował się na Drohiczyn.

Pan Andrzej zabłądził do tego miasta w dobrym momencie. Właśnie miał tu zacząć  obowiązywać plan Natura 2000. Wydawało się, że prowadzenie tawerny, po obostrzeniach, dotyczących ziemi, będzie nierozwojowe. Oprócz tego, że pasjonował się historią i od pierwszego wejrzenia pokochał Bug, miał też jeszcze jedną, jakże ważną dla ówczesnego właściciela tawerny, zaletę – nie był miejscowy, a panu Januszowi bardzo zależało, żeby nie odstępować interesu komuś „stąd”. 
- Ciekawe, ile będzie za to chciał? – pomyślał pan Andrzej. 
Kwota, jaką podał pan Janusz, była w jego zasięgu. 
- Chciał tak mało, że szok. I jeszcze rozbił mi tę sumę na raty – wspomina Andrzej Głębicki. - Miałem wtedy firmę instalacyjną. Robiłem zabezpieczenia przeciwpożarowe. Co pozyskałem klienta i coś zarobiłem, to ciach i do Drohiczyna. I się udało! – nie kryje dumy po latach.


Tawernę dzierżawił do czasu, aż spłacił wszystkie raty. Na pamiątkę przygody na planie filmowym nazwał ją „Stara Baśń”. 
- Byłem w euforii. Myślałem wtedy: Tu jest wszystko: dzika rzeka, grodzisko, jedzenie i palenisko – wspomina z błyskiem w oku, który zdążył lekko przygasnąć przez tych kilkanaście lat, spędzonych nad Bugiem. – Tak się zaczęła moja miłość do Drohiczyna. 


Podczas pierwszego Zlotu Wojowników, Słowian, Bałtów i Wikingów, jaki zorganizował w roku, zawołał nad ukochaną wodą: „Pradawni nasi przodkowie, dawni bogowie, ożyjcie w tym miejscu. Przywołuję wasze imiona”, na bezchmurnym niebie pojawiły się 3 błyskawice, a niebo momentalnie stało się czerwone. Wyglądało to tak, jakbyśmy obudzili ich swoją obecnością, pamięcią i chęcią okazania szacunku. To była magia!” – opowiada z przejęciem.


Miłość na Podlasiu trwa krótko


Na początku jego związku z Drohiczynem była obopólna fascynacja. On – jak na przyjezdnego przystało – starał się pokazać z jak najlepszej strony i udowodnić, że jest godzien tej ziemi i rzeki, które tak pokochał. A i ziemia drohiczyńska – jak na piękną wybrankę przystało – przychylnie patrzyła na jego zabiegi i zaloty. Niestety, mimo iż pan Andrzej uważa, że dołożył wszelkich starań, żeby przekonać wszystkich o sile swojego uczucia, to ono szybko się wypaliło.
- Miłość na Podlasiu trwa krótko – mówi bez ogródek, szukając w sobie winy, której do tej pory nie udało mu się znaleźć.   - Jest jedna sprawa, która zaważyła chyba na tym wszystkim. 


II Zlot zbiegł się w czasie z wizytą obrazu Matki Bożej w Drohiczynie, która opóźniła się o 4 godziny – przyznaje po chwili namysłu. - Gdy obraz wjeżdżał do katedry, u mnie zaczęły się akurat koncerty... 
Ktoś poprosił Andrzeja Głębickiego, żeby przesunął Zjazd o tydzień. Ktoś inny zrozumiał, że wojownikowi nie po drodze z kościołem. Niepotrzebnie...


- Urodziłem się słabowity, dlatego dwa razy byłem ochrzczony – tuż po narodzeniu i potem w kościele. Żonę poznałem na pielgrzymkach na Jasną Górę. Byłem pieszo w Częstochowie 9 razy. Ślub kościelny wziąłem w Bukowinie Tatrzańskiej. Córkę ochrzciłem na Rusinowej Polanie w sanktuarium Matki Bożej Królowej Tatr – wylicza. – Pomysł z wizytą obrazu był spontaniczny. Pojawił się 4 miesiące przed tą uroczystością. A ja mój Zlot zaplanowałem rok wcześniej – nie kryje żalu pan Andrzej.


Jak by tego było mało, znalazł się ktoś, kto zauważył, że odkąd Głębicki zadomowił się nad Bugiem, to ptaki przestały w okolicy śpiewać, a drzewom odechciało się rosnąć. Pan Andrzej dwa lata pod rząd spędził w siemiatyckim sądzie. Usłyszał zarzuty o zakłócaniu ciszy nocnej. Przedstawiciele ochrony środowiska przyjechali nad Bug, by zmierzyć poziom hałasu w okolicy „Starej Baśni”. Zapłacił grzywnę. 


Gdy wraca pamięcią do tamtych czasów, patrzy na jaskółki, krążące nieopodal „Starej Baśni” i pyta, czy słyszę dzięcioła, który od 3 lat mieszka na drzewie, rosnącym na jego kawałku nadbużańskiej ziemi.


Będąc właścicielem „Starej Baśni”, zorganizował m.in.: Dni Morza, Szanty i Noc Świętojańską, oczywiście z tańcami przy ognisku i muzyką na żywo, przesilenie zimowe uczcił raz skandynawsko brzmiącym Julem (po słowiańsku szczodre gody) oraz Turniej Rycerski śladami Braci Dobrzyńskich. Przyciągnął też nad Bug słowiańską łódź bojową z X w. (długiej na 11,5 m, szerokiej na 2,5 m i żaglem na 20 m2). Sprzedał ją, bo nie miał pomysłu na zapewnienie jej godziwej ochrony. Marzył o scenie koncertowej, sklepie z pamiątkami, wypożyczalni kajaków. Teraz żyje festiwalem bajek dla dzieci, który organizuje wspólnie z fundacją z Białorusi. Tematem przewodnim imprezy, która odbędzie się już 25 lipca, będzie oczywiście mitologia słowiańska. 

Więcej w papierowym wydaniu TS, nr 26/2018.

 

Komentarze (0)

Komentarz został dodany

Twój komentarz będzie widoczny dopiero po zatwierdzeniu przez administratora

Dodanie komentarza wiąże się z akceptacją regulaminu

Czytaj także

Klauzula informacyjna
Szanowny Użytkowniku

Wydawnicza Spółdzielnia Pracy „Stopka” zaktualizowała swoją Politykę Prywatności. Portal tygodniksiedlecki.com używa cookies (ciasteczek), aby zapewnić jak najlepszą obsługę naszej strony internetowej. Wydawnicza Spółdzielnia Pracy „Stopka” i jej Zaufani Partnerzy używają plików cookies, aby wyświetlać swoim użytkownikom najbardziej dopasowane do nich oferty i reklamy. Korzystanie z naszego serwisu oznacza to, że nie masz nic przeciwko otrzymywaniu wszystkich plików cookies z naszej strony internetowej, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Można zmienić ustawienia w przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.