Irena Filipczuk z bratem i rodzicami (fot. arch. rodzinne)
Gdy nasi dziadkowie byli dziećmi, Boże Narodzenie rzadko kojarzyło się z obfitym stołem i mnóstwem prezentów. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku mieszkańcy podlaskich wsi żyli bardzo skromnie. Ale urok świątecznych przygotowań,
urzekający zwłaszcza najmłodszych, był niepowtarzalny. Boże Narodzenia swego dzieciństwa wspomina poetka i malarka z Tchórznicy (gm. Sabnie) Irena Filipczuk.
W szkole: Dziadek Mróz
- Może to dziwne, ale najbardziej utkwił mi w pamięci Dziadek Mróz (świecki „następca” Świętego Mikołaja – przyp. red.) – mówi pani Irena. - Przychodził do szkoły już po Świętach. Czekaliśmy na to cały rok. Choinka z zapalonymi świeczkami i małymi jabłuszkami na środku dużej sali. Przy ścianach rodzice, dziadkowie, sąsiedzi. Dzieci czekające w parach na korytarzu. Wszystkim dłużył się czas. Wreszcie Dziadek Mróz przychodził. Wkraczał do sali pierwszy. Za nim dzieci, śpiewając „Bóg się rodzi”.
- Tak to było w latach pięćdziesiątych. Dziadek Mróz i kolęda jakoś się nie gryzły – mówi Irena Filipczuk.
Podczas szkolnej choinki dzieci dostawały prezenty. – W paczkach były: jabłko, kilka cukierków, małe sklepowe ciasteczka – przypomina sobie pani Irena. - Z paczką biegliśmy na kolana do mamy i szybko zjadaliśmy te smakołyki. Bo na co dzień ich nie mieliśmy.
W domu: Obierzyny i macegidy
Przygotowywania do Wigilii w domu małej Ireny polegały głównie na pieczeniu ciasta. Jej mama piekła jabłecznik. Jesiennych jabłek już nie było. Zimowe należało kupić. Sadownik przywoził je do wsi furmanką.
- Mama obierała i szatkowała jabłka, a my z bratem zjadaliśmy obierzyny. Owoców nie jedliśmy, wszystkie przeznaczało się do ciasta – wspomina Irena Filipczuk. I dodaje: - Były jeszcze macegidy, drożdżowe bułeczki, ale nie okrągłe, lecz zawijane jak koperta. Czasem nadziewane jabłkami, ale przeważnie makiem z tartą marchewką. Słodka marchew zastępowała cukier, na który nie wszystkich było stać. Ciasto drożdżowe robiło się inaczej niż dziś. Oszczędnie: najwyżej dwa jajka, trochę masła. Było twarde i suche.
Upieczone macegidy układano w kopańkach (drewniane niecki).
- Na początku jedliśmy całe bułeczki, ale jak podeschły, w nocy wybieraliśmy tylko nadzienie. Potem mówiliśmy mamie, że pewnie je wyjadły myszy – uśmiecha się pani Irena.
Wigilia
Wigilijne potrawy jej dzieciństwa? Kapusta z grzybami, pierogi, kompot z suszonych owoców, krojonych w kosteczkę. Były też kluski, polewało się je tym kompotem. Ryby stanowiły rzadkość, bo w najbliższych okolicach Tchórznicy nie było większych stawów ani rzek. Zdobycie śledzi też było wyczynem...
- My mieliśmy ciotkę w Gdańsku. Przysyłała nam śledzie. Ja nosiłam je rodzinie. Dla każdego domu po jednym. Każdy z domowników dostawał tylko po paseczku, jak było więcej dzieci, to tyle, że pachniało tym śledziem – wspomina pani Irena.
Wigilię rozpoczynał ojciec. Dzielił opłatkiem. Po krótkiej wieczerzy rodzina szła do kościoła.- Siadaliśmy na sanki, ojciec otulał nas derkami, kocami. Żebyśmy nie zmarzli, bo do kościoła w Jabłonnie Lackiej jechało się prawie godzinę. Pastorałka i krętawka Gdy pani Irena podrosła, chodziła do Grodziska na pastorałkę. - To były takie inne jasełka – przypomina. Podczas pastorałki młodzież kryła się w kątach kościoła.
- Bo potem na niby mieli się zwoływać. Jak zobaczyli gwiazdę, wychodzili i każdy śpiewał swoją partię - mówi pani Irena. Z sentymentem wspomina też krętawkę: - W dno zamarzniętej sadzawki wbijano duży pal. Do niego był przymocowany ruchomy drąg, na którym zaczepiało się saneczki. Część dzieci obracała drąg wokół pala, inne jeździły dookoła na saneczkach – uśmiecha się Irena Filipczuk.
Marianna Kobylińska
najstarsze
najnowsze
popularne