Nie być faworytem to nie jest, wbrew pozorom, takie złe. Jak się człowiek nie nadmie, to nie będą z niego powietrza upuszczać. Jak na wysokiego konia nie wskoczy, to z niego nie spadnie. Tak, nie być faworytem to jest nawet całkiem dobra pozycja wyjściowa. Dla nas - idealna. Zresztą co tu gadać - innej aktualnie nie mamy. 65. miejsce w rankingu FIFA nie zaspokaja ani naszych apetytów, ani pragnień, ani nawet – czujemy to przez skórę – możliwości. Polska zasługuje na więcej. Prezes tak mówi i ma rację.
Epoka, kiedy nasza piłkarska reprezentacja, wyjeżdżała na mistrzostwa nie tylko po to, by wyjść z grupy, nie jest wcale epoką przedwieczną. Dawno to było, ale nie przed wojną przecież. Żyją jeszcze tacy, co pamiętają tamte (przegrane) półfinałowe mecze, po których następowały (zwycięskie) mecze o trzecie miejsce. Wyjść z grupy to nie był za Gierka i za Jaruzela żaden szczyt marzeń. W mistrzostwach świata to był, realizowany z żelazną konsekwencją, plan minimum. W mistrzostwach Europy nawet w tamtych złotych czasach nie graliśmy. Byłby to widocznie nadmiar futbolowego szczęścia. Za to na olimpiadzie, proszę bardzo – złoty medal.
Wszystkich tych mistrzowskich cudów, które wyganiały naszą młodość na boiska, mogłoby nie być. Wydarzyły się dlatego, że 17 października 1973 roku w Londynie w dziesiątej minucie drugiej połowy meczu Jan Domarski (po podaniu Grzegorza Laty) strzelił pod brzuchem Petera Schiltona. Polska prowadziła z Anglią 1:0 i sensacja wisiała w powietrzu. – 400 milionów ludzi przed telewizorami przeciera ze zdumienia oczy – skomentował Jan Ciszewski. Wtedy także, mówiąc taktownie, nie byliśmy faworytem. Anglicy później doprowadzili do remisu, ale był to remis zwycięski dla nas. Strzelec Jan Domarski swój bramkowy kontakt z piłką opisał w sposób nieskomplikowany: „Przyszła, naszła, zeszła i weszła”.
„Przyszła, naszła, zeszła i weszła”. I tak to właśnie jest. Kto grał, ganiał po boisku, ten wie, o czym mówię. Mówię o tym, co nieprzewidywalne. Piłka nożna, zarówno ta na podwórku, na trawniku, jak i na zatwierdzonej przez UEFA murawie za pół miliona, jest – do pewnego stopnia – nieprzewidywalna. Noga nie jest najbardziej precyzyjnym ludzkim organem, piłka podskakuje, trawa bywa śliska, a sędziowie omylni. Piłkarski kunszt polega na tym, by spowodowaną tą mieszaniną przypadków nieprzewidywalność zmniejszyć do minimum. Wirtuozi to potrafią. Ale nawet oni nie są wszechmogący. Wystarczy jedna piłka, która we właściwym momencie przyjdzie, najdzie, zejdzie i wejdzie. Albo i nie wejdzie. Porzekadło mówi, że we własnym domu to nawet ściany pomagają. Właśnie jest okazja, żeby to sprawdzić. Niech nam piłki nachodzą i wchodzą. Grajmy lekko, przecież nie jesteśmy faworytem. Do boju, Polsko!