Po głębokim namyśle muszę przyznać rację posłowi Stefanowi Niesiołowskiemu. Jak za komuny było tak, było, ale mirabelek nikomu nie brakowało. Z mirabelkami przodujący, ustrój radził sobie wzorcowo – każdemu według potrzeb. Każdej jesieni, biegając do szkoły, mieliśmy małych, żółciutkich śliwek pod dostatkiem. A wczesną wiosną, tak na początku maja, gdy obeschło, to w ogóle mieliśmy jak w niebie.
Najkrótsza droga do szkoły prowadziła, niczym przez rajski ogród, wśród rozkwieconych sadów. Miasto już się tam wprowadziło, ale wieś jeszcze nie odeszła. Trwała dziwna, pomieszana koegzystencja. W kwestie własnościowe kwitnących jabłoni, śliw, gruszy oraz wiśni nikt oczywiście nie wnikał. W socjalizmie nie było takiego zwyczaju. Publiczne bezproblemowo mieszało się z prywatnym i spółdzielczym, a wszyscy śmiało walili na skróty.