Gdyby nie tamten nieodwołalny, ostateczny dzień pod koniec stycznia, kiedy żegnaliśmy Henię, mógłbym zapomnieć, że w ogóle mieliśmy w tym roku zimę. Tamten wtorek (bo to wtorek był) był niewątpliwie zimowy. Pamiętam przecież, że Zosia, gdy spotkaliśmy się na przejściu dla pieszych, niosła naręcze kwiatów przez śnieżną zamieć. Do świętego Stanisława prowadziła ścieżka wydeptana przez zaspy, prawda, że niezbyt wysokie. Na posadzce kościoła topniejący na butach śnieg rozlewał się w kałuże. A później ten przeszywający, lodowaty wicher, który szybko, za szybko, wygnał nas z janowskiego cmentarza. W cieple redakcji, razem z żywymi, tajałem powoli przy troskliwie podarowanej filiżance gorącej herbaty. Tyle z tej zimy pamiętam: między jesienią a wiosną jeden żałobny wtorek.