Goetze przyjął na klatę, obrócił się i nim piłka sięgnęła murawy, huknął z półobrotu obok bezradnego Romero. Tak skończył się Mundial 2014. Niemcy – Argentyna. Wynik wszyscy znają.
Goetze przyjął na klatę, obrócił się i nim piłka sięgnęła murawy, huknął z półobrotu obok bezradnego Romero. Tak skończył się Mundial 2014. Niemcy – Argentyna. Wynik wszyscy znają.
Przez ostatni miesiąc telewizory wieczorami wyświetlały głównie kolor zielony. Po plazmowej murawie w lewo i w prawo przemieszczały się kolorowe plamy pikseli, a między nimi krążył kulisty przedmiot pożądania. Truskawki, taśmy prawdy, a po nich czerwcowe chłody, czereśnie, upały i polityka, uporczywe deszcze i sejmowe głosowania… Wszystko to mijało, ale brazylijski mundial trwał. Porządkował dni, wyznaczał puls wydarzeń. Nocą budził, nad ranem i popołudniami sklejał oczy snem.
Kiedy po fazie grupowej, a później przed ćwierćfinałami były dwa dni przerwy, niektórzy mieli typowe objawy odstawienia. Zaburzenie rytmu dnia, nerwowość, rozbiegany wzrok, nieskładna mowa, rozpaczliwe zaglądanie do telewizora. Nic? Naprawdę nic? Ani jednego meczu? Tym większy był więc narkotyczny piłkarski głód.
Skoro były mistrzostwa, a nasi nie grali, trzeba było komuś kibicować. Może marny ze mnie Europejczyk, ale do wspierania europejskich drużyn jakoś mnie nie ciągnęło. (Tylko Hiszpanów było trochę żal.) Wolałem te z Ameryki Łacińskiej. Brazylia była mało przekonująca, za to Kostaryka rewelacyjna. Kolumbia też potrafiła namieszać. Ale kibicowałem Urugwajowi, a potem Argentynie. Jedni odpadali, inni grali dalej. Pokonani przełykali gorycz porażki, płukali gardła lemoniadą zapomnienia i wracali do duchowej równowagi. Za kogo trzymałem kciuki w finale - nie muszę mówić.