Adam Woźnica
Artykuł drugiej potrzeby
Myśl, że już nie wpadnie do naszej redakcji, wydaje się teraz tyle oczywista, co pusta i niedorzeczna. Przecież zjawiał się regularnie. Może nie regularnie, bo w rytmie sobie wiadomym… Ale przychodził. Jak nie było go dzisiaj, to pewnie będzie jutro. Może w środę, za tydzień albo dwa... Przyjdzie. Przecież zawsze wpadał. A kiedy już przyszedł, mówił tak, że jego wibrujący głos słychać było w najdalszym pokoju.
Znaliśmy się... właściwie nie wiem od kiedy. Jeszcze z czasów wczesnego „Kuriera”, a może nawet z „Echa”. Przecież nieustanie krążył po siedleckich redakcjach. I nie tylko po redakcjach. Bywał tu i tam, na wernisażach, otwartych koncertach. Dla takich jak on wymyślono słowo „wszechobecny”. Najczęściej spotykało się Adama po prostu na ulicy. Był częścią miejskiego krajobrazu. Zaczynał wylewnym: „Witaj, mój przyjacielu...”
Uprawiał potlacz, kulturową wymianę drobiazgów. Przynosił jakieś drobne podarunki, obrazki, pocztówki, artystyczne cudeńka-samoróbki. Jak miał, to dawał. Jak nie miał, to prosił. Nie palę, mnie przeważnie nagabywał więc o książki: - Jaką masz, ja tak uwielbiam czytać...
Zostało Ci do przeczytania 69% artykułu
Aby przeczytać całość kup e-wydanie nr 29/2014: