W tym samym miejscu, o tej samej porze
Artykuł drugiej potrzeby
Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki? Być może… Starożytna filozofia milczy jednak na temat jezior. Do Mikaszewa wchodzę – stromą skarpą wśród młodych sosen, wzdłuż barierki, która zbutwiała kilka sezonów temu – z nadzieją, że jest i będzie takie samo: zawsze z wypukłością cypla, zielonoszarą linią lasu na przeciwległym brzegu, z małym, niemal niewidocznym uskokiem trzcin w miejscu, gdzie kanał łączy się z jeziorem i wschodzi słońce.
Raz w roku rozbijamy namioty na bindudze. Tylko tam na śniadanie jemy bułeczko-pierożki od Pani Jagodzianki (8.30 z dostawą na bindugę). Tylko tam pałaszujemy pierogi z grzybami (pora dostawy do ustalenia, choć zwykle kwadrans przed czasem). Tylko wtedy pijemy to piwo (od czasów pradawnych, gdy łomżing nie był nawet w planach chłopców z działu marketingu). Tylko tam ziemniaki z ogniska z serkiem czosnkowym przepijamy żubrówką z sokiem jabłkowym. A jeśli filet z sandacza, to tylko na tarasie restauracyjki z widokiem na jezioro Pobojno.
Odstępstwa od dorocznej reguły są karane. (Pewnego razu, niewierny, uległem porywowi tęsknoty i zamówiłem sandacza w knajpie pod Sokołowem. Pokarało mnie od razu. Mniemany sandacz okazał się miazgą bez smaku utopioną w tłuszczu.)
Zostało Ci do przeczytania 61% artykułu
Aby przeczytać całość kup e-wydanie nr 30/2014: