Jesienią spędziłem kilkanaście dni w krainie świętego Mikołaja. Nie, nie tego gościa w czerwonym kubraczku, wymyślonego przez specjalistów z działu reklamy coca-coli, spasionego grubasa, co w grudniu okupuje centra handlowe, zachęcając do zakupów.
Jesienią spędziłem kilkanaście dni w krainie świętego Mikołaja. Nie, nie tego gościa w czerwonym kubraczku, wymyślonego przez specjalistów z działu reklamy coca-coli, spasionego grubasa, co w grudniu okupuje centra handlowe, zachęcając do zakupów.
Byłem u tego prawdziwego, co był biskupem z Miry, dawał posagi ubogim pannom, a na stare lata przeniósł się w niewysokie, kapuściane góry i teraz spogląda tam na nas z ikonostasu. Święty Mikołaj, jako najbardziej czczony w okolicy, dostał w tym zestawie cerkiewnych obrazów dobre miejsce – na dole, obok północnych diakońskich wrót. Tam go właśnie, owładnięty tęsknotą do niskopiennych gór, odwiedziłem. Dzisiaj, w przededniu jego imienin, kłaniam się mu nisko, po beskidzku.