No i jak, szanowni histerycy, Polska podpalona? Belweder w zgliszczach? Pałac Prezydencki dogasa? Pałac Kultury w gruzach? Kancelaria Premiera jedno wielkie pogorzelisko? Coś doznało uszczerbku? Z wyjątkiem reputacji oraz samopoczucia paru demonstracyjnie prorządowych publicystów – nic. A że reputacja już wcześniej była poważnie nadszarpnięta, nie ma czego żałować. Samopoczucia trochę szkoda, bo nieodmiennie bywa świetne.
Co się więc stało w sobotę, 13 grudnia w Warszawie? Nic się nie stało. Partia opozycyjna zrobiła manifestację, w demokracji normalna rzecz.
Choć z drugiej strony, były to, jak słusznie zauważył pan prezydent, odmęty szaleństwa. Bo kto normalny zwołuje marsz w środku grudnia, czyli w czasie, kiedy łatwiej o mróz, śnieżycę niż o należytą frekwencję? Wszelkie znaki na niebie i w gazetach pokazywały, że manifestacja skończy się jeśli nie totalną klapą, to chociaż apokalipsą. Po cichu liczono na Aleksandrę, orkan przemierzający Europę. Że uderzy z siłą co najmniej 8 w skali Niesiołowskiego i z furią rozgoni to pisowskie towarzystwo. Orkan jednak zawiódł, bo w Warszawie było akurat tyle wiatru, ile potrzeba, by w Alejach Ujazdowskich biało-czerwone szturmówki ładnie powiewały.