1. W czasach mojego dzieciństwa polne drogi były – jak by się tu wysłowić? powiedzmy: trzytraktowe. Dwa wąziutkie pasemka trawy rozdzielały drogę na trzy osobne, choć nierozłączne ścieżki.
1. W czasach mojego dzieciństwa polne drogi były – jak by się tu wysłowić? powiedzmy: trzytraktowe. Dwa wąziutkie pasemka trawy rozdzielały drogę na trzy osobne, choć nierozłączne ścieżki.
Dwie skrajne ubijały gumowe koła furmanek, pas ziemi pośrodku zruszały końskie kopyta. (Koła drewniane z metalowymi obręczami stały już wtedy pod płotem, zarastając łopianami i pokrzywą w głębokim cieniu dojrzewających papierówek.)
Jesienią polnymi drogami toczyły się wozy o pełnych bokach, czubate od krągłego, kartoflanego tonażu. Ten obrazek znam słabiej, bo wtedy biegałem do szkoły. Pamiętam za to nieskończenie długi czas żniw. W czasie zwózki drogami wlokły się wozy drabiniaste, spiętrzone po samo niebo. Skrzypienie obciążonych osi, trzeszczenie pawązu, gęsty jak smoła narkotyczny zapach zboża. – Szczęść Boże! – Szczęść Boże! Pod ciężarem urodzaju kłonice wyginały się ku ziemi, czasami pękały. Odkąd z wiejskiego krajobrazu znikły konie, nie ma też trzytraktowych polnych dróg. Teraz są tylko dwutraktowe. Kiedy zaszła ta zmiana? Czy już w latach 80.? Czy może dekadę później? Nie wiem.