Tamta sobota była, zdaje mi się, pod względem meteorologicznym dosyć zamazana, ani ciepła, ani zimna. Wilgotna, ale bez deszczu. Bez chmur nawalnych, ale i bez słońca. Niskie panowało przygnębienie i wszystko leciało z rąk. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, jak tysiące innych - wiem, wiem… banalny pomysł - ruszyłem na miejsce narodowej zbiórki. Przed pałacem właśnie rozstawiali barierki. Łzy mieszkały płytko, tuż pod powiekami. Niektórym już się wylewało. Kruchy, rzewny i delikatny wydawał się świat. Rok później, diabeł podkusił, znowu wpadłem na Krakowskie Przedmieście. Po to tylko, by na własnej skórze sprawdzić mądrość przysłowia, mówiącego, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. W ostatnią niedzielę, będącą pierwszą rocznicą tamtej soboty, nastroje były już zajadłe i zaprzysięgłe. Lodowaty wiatr, ostre słońce. Plakaty, flagi. Mocne słowa i żadnych łez.
Rok temu to było miejsce dla opuszczonych, zrozpaczonych i zagubionych. W ostatnią niedzielę - tylko dla jasno zadeklarowanych. Pod biało- -czerwoną flagą z napisem „To był zamach” nie zadumałem się jak należy, bo nie sądzę, że był to zamach. Nie pasowałem, bo o ofiarach Tu-154 nie myślę „polegli”, lecz „zginęli”. Do klubu „Gazety Polskiej” nie należę, do PiS się nie zapisałem. Transparentowi ze Stalinem się zdziwiłem. (Co tu ma Stalin do rzeczy?) Do modlitwy się nie przyłączyłem. Wytrzymałem może dziesięć minut i poszedłem. Dałem za wygraną. Nie wciągnąłem się. Nic na to nie poradzę, że nie myślę, iż politycy PO to zdrajcy, że Tusk ma krew na rękach, a prezydent Bronisław Komorowski, postawiony przy swoim poprzedniku, jest patriotą gorszego sortu. W latach próby, kiedy trzeba było dać świadectwo, obaj, i Lech Kaczyński, i Bronisław Komorowski, byli po tej samej, właściwej stronie. Wiem, wiem… Za takie kapitulanckie, tchórzliwe poglądy nie dają nagród ani pochwał. Lepiej mają ci, co zgłosili się do jakiejś bandy. Ale kto mnie przyjmie? Przecież co rusz kłócę się z tymi, dla których Lech Kaczyński był małym, głupim człowieczkiem, zakompleksionym, nie potrafiącym dwóch zdań sklecić. A Jarosław jest jeszcze gorszy, bo żyje.
Uwierzcie mi, nie jest lekko wykłócać się z inteligencją. Przecież oni są mądrzy, akademie pokończyli. I nie jest łatwo bronić prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Nie dlatego, że nie ma argumentów. Przez ostatnich pięć lat życia doprawiono byłemu prezydentowi, złośliwie, z premedytacją, taką gębę, że trzeba będzie dziesięcioleci, by to wyprostować i skłonić ludzi, którzy zechcą myśleć, do trzeźwego myślenia. Na razie inteligencja reaguje zdziwieniem, że ktoś podejmuje polemikę na temat tak beznadziejny. No i dla nich jestem pisiorem. Pewnie, Lech Kaczyński nie był idealny. Jak każdy, popełniał błędy. Ale który z naszych prezydentów ich nie popełniał. Wałęsa był bez skazy? Kwaśniewski może? Nie żartujmy. Polityk to w ogóle nie jest zawód dla świętych. Tak czy siak, na rocznicowy powrót pod pałac nie dam się namówić. Mam wrażenie, że dobra, spokojna pamięć o Lechu Kaczyńskim i ofiarach katastrofy 10 kwietnia 2010 roku mieszka już gdzie indziej. Może spróbuję na Wawelu?