Ze trzy kilo i okładki twarde jak marmur. Taka książka może być narzędziem zbrodni. Taki tom może zabić. Po takim pustaku (nazwać tę książkę cegłą to eufemizm) można spodziewać się wszystkiego. Zwłaszcza wierszy. Na wieczorną lekturę do łóżka strach toto wziąć, bo rankiem można się ze snu nie podnieść – jak zmora usiądzie na piersi i zadusi. Kiedy obcuje się z takim monstrum, człowiek zaczyna doceniać poezję w rozmiarach stosownych. Miarą dla poezji roztropną jest tomik, czyli kilkanaście, góra: kilkadziesiąt wierszy.
Po co mi „Wiersze wszystkie” Czesława Miłosza? Po co mi wiersze wszystkie, skoro i tak wśród 1406 stron szukam tylko tych, które już znam? Nie pobudzająca intelektualistów „Oeconomia divina”, nawet nie „Traktat moralny”, a zgrzebni, swojscy „Kolędnicy” zalecają się do mnie: „Z kozą piszczałką i turoniem / Gdy wieje wicher świętokrzyski” i „Dmie dujawica z gołoborza…”. Czytam, czytam i… słyszę gitarę. Melodię sprzed lat. Palce biegają po strunach. Na gitarze gra Marcin. Po „Kolędnikach” będzie inna, trudniejsza, jazzująca piosenka: „Natrafiłem na to przechodząc ulicą i wydało mi się to jak wyjawione ludzkie przeznaczenie. Ale nie miało nazwy i przypomniała mi się inna taka chwila, dla której słów szukałem aż znalazłem po dwudziestu latach. Zacznę teraz na nowo i dążyć będę na jawie i we śnie, tylko że tym razem, jak myślę, powie stop kończący się czas”.
I już wiem, dlaczego najbardziej podobają mi się te wiersze, które już znam. To zupełnie tak jak z piosenkami. Najlepsze są te, które znamy. Wracając z Perkucia na Bindugę główną nawą lasu nucę sobie tę:
Drzewa ogromne, że nie widać szczytu, Słońce zachodząc różowo się pali Na każdym drzewie jakby na świeczniku, A ludzie idą ścieżką, tacy mali. Zadrzyjmy głowy, weźmy się za ręce, Żeby nie zgubić się w trawach jak w borze. Noc już na kwiaty nakłada pieczęcie I z góry spływa kolor po kolorze.
Dwadzieścia lat minęło. Czas jeszcze nie powiedział stop. Jeszcze nie nam, jeszcze nie teraz. Zapowiadało się nieźle. Prawie mieliśmy: gazetę, zespół i wiersze, i gitary, harmonijki ustne i geniusza bez teki. I poetycką fazę na wiersze Miłosza, wtedy jeszcze nie wszystkie, niekompletne. I gdzie to wszystko teraz jest? Dokąd idą: błysk ręki, linia biegu, szelest grud, minionych dziewcząt cudaczne imiona… Muzykujący lekarz. Czy to nie wzruszające? Zapewne, co najmniej tak bardzo jak podleczywający muzyk. Albo poetyzujący felietonista.
najstarsze
najnowsze
popularne