Byliśmy na samym szczycie europejskiej wieży Babel, w samym środku wielkiego pomieszania języków (z tłumaczami opłacanymi jak bonzowie mafii), byliśmy w luksusowym wnętrzu wypasionej jak piłkarski stadion babilońskiej wszetecznicy. Cały dzień jechaliśmy przez połacie kontynentalnych nizin, by dotrzeć, prowincjonalni dziennikarze z dalekiego Mazowsza, do miejsca, gdzie rozstrzygają się losy świata; gdzie przesądza się o dopuszczalnej krzywiźnie bananów, reguluje rozmiar ogórków i decyduje, czy ślimak może być rybą.