Są po jednych pieniądzach. O kim się tak mówi i kiedy? Kiedy jeden wart drugiego? Jak my z Węgrami? Ale jak my z Węgrami jesteśmy po jednych pieniądzach, skoro my jesteśmy wyspą jak Grenlandia - wiecznie zieloną, a oni podobno już na poziomie śmieciowym? Jak po jednych pieniądzach, skoro my w Europie robimy za prymusa, a ich sadzają na oślą ławkę? Jak po jednych pieniądzach, skoro my kwitniemy, a bratanki podobno w ekonomicznym korkociągu? A jednak! Złoty z forintem, bilon w bilon, spadają na łeb na szyję. Czy ociemniali handlarze walutą Budapesztu od Warszawy nie odróżniają? Nie odróżniają najwidoczniej. Z daleka patrzą, a my z Węgrami w jednym koszyku jesteśmy.
Związaliśmy się od początków. Adelajda, jedni mówią: siostra, inni: córka Mieszka, wydana za węgierskiego księcia Gejzę, urodziła Stefana, pierwszego króla Węgier. Ukoronowano go koroną, przeznaczoną dla… Chrobrego. Papież zmienił zdanie i posłał ją na Węgry, bo akurat potrzebne mu było węgierskie wsparcie. Są tacy, którzy mówią, że Adelajda nigdy nie istniała. Z dbałości o polsko-węgierską przyjaźń, nie trzeba im wierzyć. Przez stulecia udzielaliśmy sobie wsparcia, wchodząc w dynastyczne koligacje i pożyczając władców: oni nam - andegaweńską królewnę Jadwigę, my im – jagiellońskiego króla Władysława.
W latach 80. krążył po Polsce dowcip o Chinach, które postanowiły podbić świat. Na mapie w biurze pierwszego sekretarza zaznaczano kolejne zdobycze. Dzień pierwszy: cała Azja na czerwono. Dzień drugi: Australia i Europa na czerwono. Dzień trzeci: Ameryka wzięta! Czwartego dnia dumny pierwszy sekretarz staje przez mapą świata, całą na czerwono. Nagle spostrzega, że pośrodku Europy jest jeszcze jeden białawy punkcik. Woła adiutanta: - Zdobyliśmy świat? - Tak jest, obywatelu sekretarzu. – A ten biały punkcik? – To tylko resztki Polaków bronią się na dworcu Keleti w Budapeszcie.
Keleti to rzeczywiście był wtedy polski dworzec. Rodacy handlowali na potęgę. Bo u nas nie było nic, a na Węgrzech wszystko: modne ciuchy, zagraniczne płyty, dolary po rozsądnym kursie. Z obozu w Dunaujvaros (a może z tego w Danszentmiklos?) przywiozłem pierwsze karimaty. U nas nie do dostania. To było dobre. Po południu wsiadało się do pociągu na Wschodnim, by po nocnej poniewierce i postoju na dwóch granicach, rankiem podziwiać wschód słońca nad polami kukurydzy na węgierskiej puszcie. Przy mazowiecko-małopolskich spłachetkach wydawały się bezkresne. Do tego arbuzy, brzoskwinie, kabaczki i oczywiście śliwki węgierki… A Balaton? To już był bezapelacyjny Zachód. Pozazdrościć.
Pozazdrościć, zjeść gulasz, zapić palinką i zakąsić papryką. Węgrzy lubią na ostro. I teraz też ostro jadą. Widok ze wzgórza Gellerta na Dunaj i Peszt to jeden z najładniejszych miejskich panoram, jakie znam. I ciężko wyznać - od wieków tam nie byłem. Ale jak forint jeszcze spadnie, a złoty się umocni - pojadę. Przy okazji: jeśli mamy pożyczką dla MFW pomagać krajom, które popadły w tarapaty, to czy te nasze miliardy nie mogłyby wesprzeć Węgrów? Skoro już jesteśmy po jednych pieniądzach…?