Czytelnik to gatunek podobno wymierający, ale – okazuje się – dość liczny, by ustanawiać rekordy. Pobić rekord w czytaniu – można jak najbardziej. Ale poczytać przy tym – niemożliwe. Mnie przynajmniej się nie udało. Ale po kolei...
W sobotę przed południem, zachęcony przez redakcyjną koleżankę, poszedłem poczytać na świeżym powietrzu. Z półki wybrałem, jakby umyślnie na taką okazję zachowany, „Grochów” Andrzeja Stasiuka. Książeczka niewielka, idealnie mieszcząca się w kieszeni marynarki. Wydana wiosną ubiegłego roku, więc stanowczo dopraszająca się lektury. Na placyku między ratuszem a biblioteką zebrało się nas, rekordzistów – jak później policzono – dokładnie 583. Niezły tłumek.
Złożyłem podpis na liście rejestracyjnej i byłem gotów. Chwilę trwało, zanim Mariola opanowała technikę odliczania czasu. Start. Zanurzyłem się w pierwsze zdania magicznego realizmu Stasiuka: „Moja babka mieszkała na Podlasiu. Chata nie stała we wsi. Mówiło się na to >kolonia< – luźno rozrzucone zagrody, oddzielone osikowymi...”