Kocham ten przedświąteczny rozgardiasz. I nienawidzę tego rozgardiaszu, solennie sobie obiecując, że kiedyś wreszcie się z niego wyłączę. Klasyczny syndrom love&hate.
Z Bożym Narodzeniem, moi drodzy, jest tak, że te święta są jeszcze ho, ho... za górami, albo są już! Między nonszalanckim: „Spoko, jeszcze czas...” a panikarskim: „Kurcze, nie zdążę!” nie ma nawet szczeliny. Nie jest to, jako żywo, święto ruchome, a jednak ma tak, że przychodzi nagle. Przynajmniej u mnie. Choćbym od Wszystkich Świętych codziennie patrzył w kalendarz, pewnego dnia z pewnością będę zaskoczony, że święta są tuż-tuż. Tak mam co roku. A nawet z każdym rokiem mam bardziej.