Kiedy opublikowałem w „Tygodniku” swój pierwszy tekst, po kolegium redakcyjnym Józef Sadowski zaprosił mnie na piwo. Starszemu koledze nie wypadało odmówić. Knajpa była zaraz obok. Powody zaproszenia nie były jasne. Nigdy nie dowiedziałem się, czy to był chrzest, test, kontrola narybku czy tak zwane rozpoznanie bojem. Widocznie przyjąłem się, skoro pracuję do dzisiaj. Obłaskawiona kelnerka bez pytania napełniała kolejne kufle,
a Józef... o nic nie pytał. Opowiadał o żarze i chłodzie kazachstańskich stepów.
Piliśmy piwo, była połowa lat 90. i fach dziennikarza przez krótką chwilę wydawał się mieć jakiś sens. Dzisiaj nie ma ani tej knajpy (sklep tam jest teraz), ani tego piwa. Nadmiaru sensu też nie ma. A na dodatek od tygodnia nie ma nawet Józia.
najstarsze
najnowsze
popularne