W poszukiwaniu potrzebnych mi publikacji odwiedziłem bibliotekę uniwersytetu z tzw. tradycjami. Ponieważ wyszukanie kolejnego zamówienia miało potrwać, poszedłem do uczelnianej kawiarenki. Stolik obok mego zajęła gromadka młodych ludzi. Jeden z popijających i podjadających młodzieńców zwrócił się do koleżanki: „Ale co to znaczy, że ten Twój koleś jest ewangelistą? To jakaś sekta? Jak Jehowi albo coś w podobie?”
„Nie ewangelista, tylko ewangelik” – poprawiła zapytana. O ile ucztujący od razu przywołali nazwiska Lutra i Kalwina, to już z ustaleniem, o co szło (i kiedy) „tym, co tę Reformację wymyślili”, był spory problem. Gdy jedna z dziewcząt spytała (cytat dosłowny): „To z czym ten cały ewangelizm się je!?”, Beata – jak się okazało – narzeczona ewangelika, wygłosiła zwięzły wykład o Reformacji. Być może błysnęła wiedzą „sama z siebie”, ale też mógł to być skutek oświecenia jej przez narzeczonego. Wyjaśnienia zakończyły ten wątek rozmowy; dalej skupiono się na relacjonowaniu komplikacji związanych z pisaniem „magisterek” – w celu zebrania materiałów młodzież przybyła do biblioteki.