Nie zmarnować ani grama

Siedlce

0000-00-00 00:00:00 liczba odsłon: 16205

"Skupienie", fot. Aneta Abramowicz

Urodziła się w Wilnie. Mając 6 lat, zaczęła chodzić do szkoły podstawowej w Pyrzycach. „Bo taka byłam nieznośna”. Ukończyła Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych w Szczecinie i Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Od lat mieszka w Kotuniu. Wystawa „Rzeźba” Antoniny Wysockiej-Jonczak, którą do 6 września możemy oglądać w Muzeum Regionalnym w Siedlcach, ma w sobie elementy z każdego, ponad 40-letniego, okresu twórczości rzeźbiarki.

Nie są to wszystkie moje prace, bo to nie sposób, ale wystawa ta ma charakter retrospektywny. Pokazuje prace wcześniejsze, takie tuż po studiach lub nawet zahaczające o czasy studenckie (np. plakietka „Festiwal Chórów Amatorskich o Laur XX-lecia PRL”, za którą dostała I nagrodę) i późniejsze.
Starałam się nie przeładować tej wystawy. Chciałam pokazać na niej w miarę dużo, ale nie jak najwięcej. Myślę, że to mi się udało. Sale wystawowe mają oddech, a każda praca ma swój świat tak, że można ją i zobaczyć, i jakoś odebrać. Nie wszystkie są do oglądania z każdej strony, ale niektóre szczególnie wymagają tego, żeby je zobaczyć i od tyłu, i z boku. Wtedy dopiero widać zamysł, który towarzyszył ich powstawaniu.
Mają mówić o pewnych rzeczach, które są wyczyszczone, wypolerowane, a z drugiej strony mają być takie przaśne, nieobrobione. Na przykład książki, które w „Przemijaniu” się zamykają i otwierają, „Narodziny”, później „Rozstanie”. Tak, żeby można je było zamknąć i odstawić na bok. Są związane taką kłódką, która też ma przesłanie i odniesienie symboliczne -  mówi rzeźbiarka.

- Mówi Pani „zamknąć i odstawić”, a ja, oglądając Pani prace, dostrzegałam w nich pewną cykliczność. Tak, jakby Pani je na pewien czas odstawiała i potem wracała do danego motywu.

- Jest coś takiego, że coś się odciska w człowieku, zostawia ślad. Za jakiś czas jest już inna pamięć.Człowiek przetwarza zupełnie coś innego. Coś mu się kojarzy i powraca do tego samego tematu. Są też prace, które kiedyś zaczęłam i musiało minąć wiele lat, żebym do nich wróciła i je dokończyła. Wydały się mi się niepełne, nie niosące takiego przesłania, jakie bym chciała. Brakowało mi w nich jakiegoś elementu. Po pewnym czasie dochodziłam do wniosku: aha, muszę to pokazać inaczej. Mijał jakiś okres czasu i rozwiązanie znajdowało się samo. 

- Patrząc na Pani prace, miałam wrażenie metafizyki i poezji, towarzyszącej ich powstawaniu… Bardzo dużo Pani jest w tych pracach…

- Tak właśnie chyba to jest. Z tym, że w momencie, gdy mam koncepcję na zrobienie danej rzeźby, gdy już wiem, jak ją zrobić i jestem do tego całkowicie
przekonana - pracuję bardzo szybko. Notuję ją - w rysunku lub w małej formie - w glinie czy plastelinie, i spokojnie pracuję. Potem w większym formacie dochodzę do formy, która mnie zadowala. Ale pamiętam np. moment, w którym powstała koncepcja „Dyskobola”. Nie ma go na tej wystawie. Zobaczyłam kartkę, wywieszoną w Związku Artystów Plastyków, z informacją, że jest konkurs sportowy. Był termin podany itd. Stałam przed tym ogłoszeniem i myślałam, że nic mi się nie kojarzy z tym sportem. W życiu nie zrobię żadnej sportowej rzeźby. Podszedł kolega. Zapytał: bierzesz udział w tym konkursie? Ja na to: nie. Ale za moment się odwróciłam do niego i powiedziałam: tak. W tym momencie zobaczyłam tę koncepcję. Wiedziałam dokładnie, jak mam zrobić tę rzeźbę. Poszłam do pracowni i ulepiłam ją w glinie jeszcze tego samego dnia. Sporą. Na drugi dzień odlałam, następnego poszłam do odlewnika i powiedziałam: musi pan to odlać w ciągu 2 dni, bo wysyłam tę pracę na konkurs. I wysłałam. I dostałam wyróżnienie. 

Jest coś takiego dziwnego, że czasem pomysły powstają bardzo szybko. A nieraz rodzą się bardzo długo. I nie ma na to żadnej reguły. Np. rzeźbę „Skupienie” narysowałam sobie w jakimś notesie. Niby wiedziałam, jaka ma być, ale… pracowałam nad nią prawie pół roku. Miałam kawałek czarnego dębu i musiałam się w niego wpasować. Czarny dąb jest twardy. Ma w sobie piasek i jest bardzo trudny do obróbki. Bardzo długo nad nim pracowałam. Przychodziłam do pracowni, patrzyłam na niego i mówiłam sobie: nie, nie, nie, to trzeba jeszcze w drugą stronę trochę. Powoli, powoli, żeby tak się wpasować, żeby nie zmarnować ani grama z tego drewna. Tak się w nie wpisać, żeby to się działo, a jednocześnie żeby niczego nie brakowało i nie było za dużo. 

- Rzeźbiąc na zamówienie, nie ma Pani raczej tyle czasu…

- Każda z moich prac ma swoje korzenie, ale na zamówienie pracuje się trochę inaczej. Rzeźby, które się pokazuje na wystawie, powstają najczęściej z potrzeby serca. Chociaż można pokazać jakieś rzeźby ogrodowe, czy portrety, zrobione na zamówienie. Rzeźby, które tu pokazuję, nie były robione na zamówienie. Są albo odpowiedzią na sytuację, którą przeżyłam, albo która jest w danym momencie w kraju. Tak powstało np. „Wygnanie” w 1968 r. „Hiroszima” z kolei powstała rok później. Ciągle był to czas powojenny. Dużo było wtedy tematów, związanych z martyrologią. I żeby nie robić „Oświęcimia”, bo różne osoby nawiązywały wtedy do scen, związanych z obozami i z umieraniem - pomyślałam o Hiroszimie. Tam też było umieranie, i tak samo były ofiary wojny. Pomyślałam, że w jednej chwili człowiek jest i za moment go nie ma. Wydawać by się mogło, że to takie odległe - gdzieś tam, nie wiadomo gdzie, ta Japonia. A mi - poprzez fakt zagłady człowieka - stała się wtedy bardzo bliska. 

- Album, towarzyszący tej wystawie, poświęciła Pani swojemu synkowi Albertowi… Za każdym razem dedykuje Pani jemu swoje prace i wystawy?

- Pierwszy raz tak się zdarzyło. To pierwsza moja wystawa od momentu, kiedy umarł, czyli od 2000 roku. Nie wiem, jak dalej będę zaznaczała jego obecność w moim życiu. Ale niewątpliwie to było największe moje przeżycie. Gdy zmarł, miał 28 lat. Na popiersiu jest 9-letnim chłopcem. Później nie robiłam już jego portretów. Chciałam je robić, ale jakoś tak wyszło, że nie zrobiłam. A jak zaczął chorować, już wtedy inaczej myślał. 

- W jakim materiale najczęściej Pani rzeźbi?

- Mogę robić w każdym materiale. Jeżeli mam jakiś zamysł, to widzę również materiał, w którym chcę go wykonać. Ale jest i tak, że nie mam np. kamienia, a przydałoby się, żeby był. Wtedy wybieram inny materiał trwały - drewno. Bardzo je lubię, bo jest ciepłym materiałem. Można z nim pracować w domu i w pracowni. Nie trzeba z nim być na dworze, jak z kamieniem. Każdy materiał ma swoje uroki. Nie lubię materiałów nietrwałych, które w tej chwili są w modzie - do ustawiania czy do instalacji. Gubi mi się to z przesłaniem rzeźbienia. W moim umyśle nie ma uzasadnienia praca, która polega jedynie na zbieractwie czy zakomponowaniu jakiejś przestrzeni - często nie do końca określonej. To nie jest rzeźbiarstwo, tylko jakaś scenografia. Rzeźba kojarzy mi się z tym, że trzeba użyć ręki, trochę myślenia, wypracować, a potem pokazać jakąś formę zamkniętą. I pamiętać, żeby to miało jednocześnie jakieś przesłanie, a nie było tylko formą dla formy. Nawet abstrakcja ma przesłanie jakieś. Forma, która niczego nie tłumaczy, jest pusta. W tej chwili pokazuje się różne rzeczy. Np. znalezione kamienie podwiązuje się, przywiązuje. Ale to natura je wyrzeźbiła. My możemy je tylko ustawić w innym miejscu i w innej konfiguracji.

- Pani prace mają różne rozmiary. Są i malutkie - np. medaliony, i tak pokaźnych rozmiarów, jak np. „Hiroszima”. Skoro wszystkie powstały z potrzeby serca, to znaczy, że wszystkie je trzyma Pani u siebie w domu?

- (śmiech) Tak. Niektóre ustawiam tak, że ich nie widać, inne są widoczne. Czasem układam je jedne na drugie tak, że zajmują niedużo miejsca.
Akurat te, które pokazałam na wystawie, w większości są w domu. Niektórych prac z katalogu nie mam już jednak w domu. Duża forma „Pomnik pamięci nauczycielom tajnego nauczania w latach 1939-45” stoi w Parku Kazimierzowskim w Warszawie. Inne są w: Słowenii, Berlinie, w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, Mielcu, Danii, na Sardynii czy w Hoyeswerdzie. „Orzeł” jest w naszej ambasadzie w Moskwie. 7 metrów ma. 

- Nie tęskni Pani do tych prac? A może raz na jakiś czas wyrusza Pani w świat, żeby je wszystkie zobaczyć?

- Może bym pojechała, ale to jednak za długa droga. Teraz np. koleżanka mojego syna jest w Moskwie na stypendium. Poprosiłam ją, żeby zrobiła zdjęcie tego mojego „Orła”. Dostała ode mnie podanie na piśmie. Podpisałam się, dałam mój katalog, w którym „Orzeł” był reprodukowany z projektu. Zrobiła dwa zdjęcia boczne i jedno na wprost. Bardzo się ucieszyłam z tych fotografii.
Gdy montowałam tę rzeźbę w 1978 r., to jeszcze wszystko było tam w nieładzie. Wtedy były inne czasy. Zdjęcia, które zrobiłam, prześwietlono mi w hotelu. 

- Jak to się stało, że „Orzeł” znalazł się w Ambasadzie Polskiej w Moskwie?

- To była praca na konkurs zamknięty. Budynek Ambasady projektowali prof. Bogusławski i Hinz. Gdy rzeźbiłam tego „Orła”, kręciło się dużo Rosjan. Pilnowali, co się tu robi i montuje. Jeden z nich negatywnie skomentował moją pracę. A ja, mając taki trochę niewyparzony język wtedy, odpowiedziałam mu: „jeszcze tu korony polskiej brakuje, ale będzie czas, że będzie”. Korony oczywiście nie ma, bo mój „Orzeł” nie był projektowany do korony. Wiem, że nasi architekci byli wtedy wzywani na dywanik do Urzędu Rady Ministrów. Zarzucano im, że zrobili orła, a to jest bezczeszczenie, bo godło nasze jest inne i nie powinni w ogóle dopuścić do tego, żeby taka praca powstała. A oni wtedy się wybronili, mówiąc, że to nie jest orzeł, tylko jakiś ptak. 

- Chętnie Pani bierze udział w konkursach?

- Biorę. W tej chwili jestem w trakcie konkursu na pomnik Bolesława Krzywoustego w Płocku. Na razie nic nie mówimy. Zespół przeszedł do II etapu 15 lipca. Roztrzygnięcie w listopadzie.

- Od dawna mieszka Pani w Kotuniu?

- Zlądowałam tu jakieś niecałe pół roku po śmierci Alberta. Mama wtedy jeszcze żyła i musiałam przenieść się tutaj, żeby się nią zająć. I już zostałam. „Reymontówkę” mam po sąsiedzku. To miejsce, gdzie można pójść na wernisaż, spotkać się, ale tam malarze urzędują przede wszystkim. 

- Pani jest rzeźbiarką malującą… Jest szansa na wystawę Pani prac malarskich?

- Może kiedyś ją zrobię. Muszę do tego jakiś dystans złapać. Zrobiłyśmy kiedyś wystawę malarską - cztery siostry. Bo wszystkie kończyłyśmy Akademię… I wszystkie studiowałyśmy rzeźbę.

- Wszystkie Akademię Sztuk Pięknych?...

- Ja kończyłam ASP w Warszawie, a one Accademię di Belle Arti w Mediolanie. Zostały we Włoszech. Mieszkają - jedna w Mediolanie, a dwie koło Mediolanu, ale nie pracują w zawodzie. 

Powiedziałam sobie, że muszę w końcu doprowadzić do tego, żeby te moje siostry się wystawiły ze mną. Tak je przydusiłam, że się udało. W nieistniejącej już warszawskiej galerii. Było bardzo miło. Dużo osób ze środowiska. I my cztery i cztery ściany. Każda z nas miała swoją ścianę, na której mogła robić, co chce. Wszystkie były charakterystyczne, każda inna. Bardzo fajnie wyszło.

- Jak doszło do Pani wystawy w Muzeum Regionalnym?

- Sama tu przyszłam. W związku z tym, że jestem na tym terenie jakiś czas - w 1990 r. kupiłam działkę z domkiem i przeprowadziłam rodziców - bywałam tutaj dość często. Gdy zostałam na stałe - doszłam do wniosku, że może trzeba się jakoś pokazać. Przyszłam do Muzeum. Przedstawiłam się panu dyrektorowi. Powiedziałam, że jestem rzeźbiarką. Pokazałam katalog z poprzedniej wystawy. Odesłał mnie do Halinki Budziszewskiej i tak oto pojawiła się moja wystawa. 

- Dziękuję bardzo za rozmowę.

Z Antoniną Wysocką-Jonczak rozmawiała i sfotografowała jej prace Aneta Abramowicz. 

Oglądając wystawę prac Antoniny Wysockiej-Jonczak, wyciszyłam się. Wędrując między rzeźbami - i tymi pojedynczymi, i tymi układającymi się tematycznie w cykle, miałam wrażenie, że słyszę i czuję szmer piasku, przesypującego się w klepsydrze. Jak w wierszu Stanisława Barańczaka "Południe".  

                                            Słodki lek prawdziwości, smak, co skróci z nami
                                               przejście, ten stromy szlak, pionową drogę
                                                      z nagłego krzyku tuż po urodzeniu
                                                          w dół; jeszcze nieprzytomny
                                                                 bielą kropli z piersi
                                                                    nagim potopem
                                                                         światła,
                                                                          smak
                                                                             i
                                                                           znak
                                                                          świata
                                                                   jakim powrotem
                                                               - wielokrotny, pierwszy
                                                           twój - jeszcze się przypomni
                                                        na dnie, po życiu już, po urojeniu
                                                trzeźwiej bezstronny: smak ponownie trochę
                                               słodki, lecz bardziej gorzki, jak to z truciznami

Komentarze (1)

Komentarz został dodany

Twój komentarz będzie widoczny dopiero po zatwierdzeniu przez administratora

Dodanie komentarza wiąże się z akceptacją regulaminu

  • najstarsze

  • najnowsze

  • popularne

Klauzula informacyjna
Szanowny Użytkowniku

Wydawnicza Spółdzielnia Pracy „Stopka” zaktualizowała swoją Politykę Prywatności. Portal tygodniksiedlecki.com używa cookies (ciasteczek), aby zapewnić jak najlepszą obsługę naszej strony internetowej. Wydawnicza Spółdzielnia Pracy „Stopka” i jej Zaufani Partnerzy używają plików cookies, aby wyświetlać swoim użytkownikom najbardziej dopasowane do nich oferty i reklamy. Korzystanie z naszego serwisu oznacza to, że nie masz nic przeciwko otrzymywaniu wszystkich plików cookies z naszej strony internetowej, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Można zmienić ustawienia w przeglądarce tak, aby nie pobierała ona ciasteczek.